Czy może być coś równie fantastycznego jak przebiegnięcie maratonu? Chyba tylko kibicowanie maratończykom.
Spotkałam się z taką opinią, że oglądanie maratonu jest nudne – i to niezależnie od tego, czy ogląda się w telewizji, czy na żywo. A to zależy, bo na mnie np. finał Ligi Mistrzów działa jak dobre tabletki nasenne, ale maratonu w życiu bym nie przepuściła. Zwyczajnie sprawia mi przyjemność patrzenie na ludzi, którzy właśnie pokonują magiczny dystans. Kiedy ich dopinguję, udzielają mi się emocje całego przedsięwzięcia. Do tego sama dobrze wiem, jak taki doping może pomóc. Oto subiektywny przegląd form dopingu.
Dopingowanie przez tych, którzy już dobiegli – kibicowi łatwo powiedzieć, że już jest blisko do mety. Ale kiedy krzyczy to do mnie zadowolony człowiek z medalem na szyi wierzę mu i zasuwam do tej mety.
Wyczytywanie imion z numerów – „Pięknie Emilia, świetnie ci idzie!” – dziękuję wszystkim nieznanym mi osobom, które na ostatnim maratonie zadały sobie trud, by wyczytać moje imię z numeru. To pomaga.
Wspieranie przez innych biegaczy na trasie – scenka z ostatniego maratonu, o której już wspominałam: gdy biegacz zobaczył, że chcę przejść do marszu zachęcił, bym biegła dalej. Pobiegłam. Albo scena na maratonie w Łodzi, kiedy pacemakerka biegnąca na 4:30 powiedziała do wyczerpanej uczestniczki biegu na 10 km „chodź, pobiegniesz z nami” (do ok. 9. kilometra trasa się pokrywała), a grupa „przyjęła ją” równie serdecznie. Widziałam, że dziewczyna była wdzięczna i jej to pomogło.
Poczucie humoru – nie zliczę ile razy podczas maratonu w Poznaniu usłyszałam, że kim jestem? jestem zwycięzcą!
Wolontariusze – nie dość, że sprawnie obsługują punkty odżywcze, to potrafią jeszcze zagrzewać do walki. Szacun!
Tłum kibiców – w Warszawie takim magicznym miejscem, gdzie gromadzą się kibice jest KEN. W Poznaniu takich KEN-ów było z 5 albo więcej. Podziękowania należą się każdej osobie, która zadała sobie trud, by tam być.
Samotny kibic na trasie – szczególnie cenny, jeśli trafił w miejsce, gdzie nie ma innych!
Przybijające piątkę dzieci – wprawdzie piątki przybijam tylko wtedy, gdy biegnę brzegiem trasy i wystarczy, że wyciągnę rękę. Ale i tak to jest super.
Rodziny z dziećmi i klasy szkolne na trasie – wierzę, że pokazanie dzieciakom takiego wyścigu może zaprocentować ich zainteresowaniem uprawianiem sportu w przyszłości.
Przypadkowi przechodnie, którzy przyłączają się do kibicowania – wiem, że ulica zablokowana, że stoi siedem tramwajów i przejść nie można. A jednak niektórzy przyłączają się do biegowego święta i zaczynają dopingować biegaczy.
Reasumując, każdy bieg zyska na udziale kibiców, każdy. A samym kibicom należą się wielkie podziękowania. Dzię-ku-je-my!
Są też jednak formy kibicowania, które niekoniecznie zdają egzamin. Mnie nasunęły się dwie:
Używanie jakiś piszczałek na trasie – maratończyków pod koniec biegu z reguły boli absolutnie wszystko, z głową włącznie. Ten skrzypiąco-skrzeczący dźwięk wdmuchiwany nam prosto w bębenki nie pomaga.
Ideologia i religia na bok – w biegu masowym biorą udział ludzie o różnych poglądach, różnych wyznań, lub żadnych wyznań czyli ateiści. Należę do tych ostatnich i nie mam ochoty wysłuchiwać na 37. kilometrze maratonu zachęcania mnie pieśnią do tego, bym umiłowała Jezusa. Nie róbcie tego, bo to nie czas i miejsce. Za to bracia zakonni grający „Highway to Hell” byli bezbłędni. Można? Można!