Wszystko ma swoje plusy i minusy. Plus porannych treningów jest dość oczywisty: ma się trening z głowy na dzień dobry. Poza tym zdecydowanie jestem typem słowika i wczesne wstawanie nie stanowi dla mnie żadnego dużego problemu. Minusy też są oczywiste: wyjście z domu o bardzo wczesnej porze niekiedy wymaga stoczonej walki z sobą. Ta walka zrobiła się znacznie cięższa, odkąd rano jest bardzo ciemno i bardzo zimno, a akcenty w moim planie treningowym zamieniły się w jakieś biegowe kobyły. Weźmy np. taki trening: 5.30, jest ciemno, zimno, pada, dookoła ani żywej duszy, generalnie psa by z domu nie wygnał, a ja robię te kilkanaście kilometrów, jak jakaś wariatka. Kolejny minus: przed każdym tak dużym porannym treningiem śni mi się on przez pół nocy. Ale dzięki porannemu wyjściu z domu mam wolne od biegania popołudnie. A satysfakcja po powrocie do domu z takiego biegania jest bezcenna.
Po południu też z niekiedy muszę stoczyć ze sobą walkę, zwłaszcza, że coraz wcześniej robi się ciemno. Zauważyłam, że najłatwiej jest mi wyjść na trening zaraz po powrocie z pracy. Wpadam do domu, przebieram się, biorę psa na rozgrzewkę i już. Poza tym tak się jakoś składa, że wszelkie przyspieszenia wychodzą mi znacznie lepiej w godzinach popołudniowych niż porannych. Czyli też są plusy.
Jest jeszcze opcja dwufazowa, o której pisała niedawno Alicja: mniejszy trening rano i mniejszy wieczorem zamiast jednej treningowej kobyły. Ale mobilizować się do wyjścia z domu na bieganie dwa razy dziennie? Ja odpadam.
Co zatem jest najfajniejsze? W moim osobistym rankingu wygrywają jednak treningi poranne. Poza plusami logistycznymi dają zastrzyk energii i poprawiają mi humor na cały dzień. Bo nawet po tych treningach, w czasie których po ciemku i w deszczu przeklinam pomysł wyjścia z domu w końcu pojawiają się dobre samopoczucie i satysfakcja.
Chociaż pewnie dla osób, które nie przepadają za wczesnym wstawaniem, a dobrze czują się wieczorem, popołudniowe treningi mogą być znacznie lepszym rozwiązaniem. Co wolicie?
Bieganie rano czy wieczorem?
